Jesień
mnie niesie. A może nosi. Nosi mnie. Jadę więc przed siebie. Z daleka wszystko
wygląda, jeśli nie lepiej, to z pewnością inaczej. Oderwijmy się zatem na
chwilę od codziennej pracy, obowiązków. Rozwiejmy te chmury, kurze, zakrywające nasze prawdziwe marzenia, cele i
pragnienia. Jakoś tak się składa, że po żydowsku rok zaczyna się dla mnie
jesienią. Wszystko, co nowe i ważne zaczyna się dla mnie o tej porze roku. I
jakby nie spojrzeć, to i również ten rok nie będzie inny od poprzednich, bo
tegoroczne rozpoczęcie Nowego Roku żydowskiego, czyli święta Rosz Haszana
przypadło na 2 października. Ostatni tydzień
dostarczył mi wielu wrażeń, zapowiadając tym samym cudowny nowy rok.
Czekałam
już z lekkim zniecierpliwieniem, aż przyszedł wreszcie czas na odgrzebanie z
dna szafy kolorowych szalików i swetrów, obsadzenie balkonu wrzosami, szuranie w morzu złotych liści, gotowanie zupy dyniowej, malowanie ust we wszelkich
odcieniach czerwieni, smażenie powideł, picie gorącej czekolady. Pozwalam
jesieni płynąć - we wszystkich jej barwach, odcieniach, bogactwach. I tak kręci
się wrzeciono, plecie wciąż babie lato, a jeszcze inne baby plotą, co im ślina
na język przyniesie.
A mnie
niesie – jesień.

